ROZDZIAŁ I 

GDY BLISKOŚĆ JEST OBCA


Kasia miała trzydzieści dwa lata.

Zadbana. Wrażliwa. Wysoko funkcjonująca.

Miała jasne oczy i subtelne rysy twarzy, które nadawały jej wygląd dziewczynki uwięzionej w dorosłym świecie. 

W pierwszym odruchu chciało się zapytać, czy wszystko u niej w porządku.

Ale ona z uśmiechem wyprzedzała pytanie.

„Wszystko okey” + uśmiech, który nie sięgał twarzy, jakby chciała zmylić czujność.

 

Pracowała w branży kreatywnej jako copywriterka.

Pisała teksty, które budziły emocje.

Ale z własnymi emocjami miała trudność.

 

Na spotkaniach – rzeczowa. Uprzejma. Z lekko ironicznym dystansem.

Dla współpracowników – profesjonalistka.

Dla znajomych – „ogarnięta”.

Dla mnie – kobieta, która przyszła z czymś, czego nie potrafiła jeszcze nazwać.

 

Weszła do gabinetu niepewnym krokiem.

Usiadła na skraju fotela, jakby nie chciała zająć za dużo miejsca.

Dłońmi nerwowo poprawiła mankiety swetra.

Zaczęła mówić o Michale.

– Tylko że ja… nie umiem tego przyjąć – powiedziała po chwili. – Czuję się… dziwnie.

 

Michał był jej partnerem od trzech miesięcy.

Ciepłym. Uważnym. Obecnym.

Mężczyzną, który wiedział, jaką kawę lubi, ale też co ją przeraża.

Taki, który bez pytania zakrywał ją kocem, kiedy zasypiała na kanapie.

Który zostawiał kartki z rysunkami stickmanów na lodówce, kiedy wiedział, że czeka ją stresujące spotkanie.

Taki, który nie przerywał, gdy mówiła.

Który dotykał jej ramienia w sposób, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyła – z miękkością. Jakby dotykał nie skóry, ale jej istoty.

 

– Czuję, że on mnie rozbraja – powiedziała, spuszczając wzrok. – Jakby powoli rozpuszczał zbroję, której nie widać.

 

Ale zamiast ulgi – jej ciało napinało się jeszcze bardziej. Ramiona sztywniały, brzuch kurczył się w twardy węzeł. 

Ciepło, które płynęło z jego bliskości, stawało się jak ogień – przyciągało i parzyło jednocześnie.

 

Działo się tak chociaż jego obecność była raczej jak ciepłe światło.

Nie natarczywe.

Nie wypytujące.

Po prostu był.

Patrzył, kiedy mówiła.

Słuchał, kiedy milczała.

Odpowiadał, kiedy nie wiedziała, jak pytać.

 

I właśnie to ją rozbrajało.

Bo nie wiedziała, co zrobić z kimś, kto jest blisko.

Kto zostaje.

Kto patrzy z łagodnością.

Kto nie chce, by się zmieniała.

 

– Już trzykrotnie byłam w takich relacjach – wyszeptała. – Zawsze ten sam schemat. Najpierw jest dobrze, jest nadzieja.

A potem… coś we mnie się wycofuje. Wywołuję kłótnie, znajduję preteksty, żeby nie zostać na noc, żeby nie mówić o sobie zbyt wiele.

 

Podniosła na mnie wzrok.

Po raz pierwszy nasze oczy się spotkały.

W jej spojrzeniu była gotowość - podszyta przerażeniem.

– Chyba boję się bliskości. Nie wiem, jak to zatrzymać.

Skinęłam głową.

Czułam ją całą sobą.

Każda komórka mojego ciała znała to uczucie.

 

– Opowiedz mi, jak to było u Ciebie w domu – zapytałam łagodnie.

Kasia zawahała się.

Zaczęła skubać mankiet swetra, jakby chciała rozpruć coś więcej niż tylko nitkę.

– Ja… właściwie nie wiem – powiedziała cicho. – Niby wszystko było w porządku. Nic się nie działo. Ale…

Zawiesiła głos.

Po chwili podjęła.

– Mama była… zajęta. Cały czas. Pracą, problemami, sobą. Rano się spieszyła. Wieczorem była zmęczona. 

Nie pamiętam, żebyśmy siedziały razem i rozmawiały. Nie pamiętam, żeby mnie przytulała. 

Albo chociaż patrzyła z zainteresowaniem.


Mówiła coraz spokojniej.

Słowa wypadały z niej jak kamyki, które przez lata zbierała do środka.

– Zawsze byłam „dzielna”. „Samodzielna”. „Niekłopotliwa”. 

Uczyłam się sama, zasypiałam sama, płakałam sama. 

I nikt tego nie widział. A może widział – tylko nie reagował.

 

Z jej głosu nie bił żal.

Raczej cisza.

Ta przejmująca, zimna cisza dzieciństwa.

 

– Nauczyłam się, że bliskość to coś, czego się nie doświadcza – dodała. To coś, co się widzi w filmach. U innych ludzi.

Ale nie u siebie.

 

Zamilkła.

Cisza była jak lustro – odbijała wszystko, co właśnie zostało powiedziane.

– I to nie pierwszy raz – powiedziała po chwili. – To nie pierwszy raz, kiedy uciekam. Kiedy ktoś jest dobry, bliski, prawdziwy – ja się chowam. Sabotuję. Znajduję powody, by się odsunąć. Jakby coś we mnie mówiło: „to nie jest dla ciebie. To nie twoje”. Bo przecież… ja nie umiem tego przyjąć.

 

– A gdy Michał się stara? – zapytałam.

– Czuję się… dziwnie. Nieswojo. Kiedy się o mnie troszczy, coś we mnie sztywnieje. Nie wiem, jak się zachować. Nie umiem odwzajemnić tego ciepła. Nie wiem, jak na nie odpowiedzieć. Coś we mnie mówi, że to nie jest normalne. Że on czegoś chce. Że to nie może być prawdziwe.

Spojrzała na mnie niepewnie.

– Teraz historia zaczyna się powtarzać. Widzę, że znów stoję na krawędzi. I że jeśli nic nie zmienię, Michał też odejdzie.

 Ale tym razem… chcę spróbować coś zrozumieć.

Dlatego tu jestem.

 

Przez chwilę siedziałyśmy w milczeniu.

W tej przestrzeni, gdzie można naprawdę coś poczuć.

 

A potem odezwałam się:

– To nie Ty boisz się bliskości. To twoje Wewnętrzne Dziecko nigdy jej nie zaznało. I teraz nie wie, co z nią zrobić.



I wtedy… coś się poruszyło.

Niewidzialna struna we mnie zadrgała, jakby ktoś dotknął jej w półśnie.

I nagle nie byłam już z Kasią.

Byłam ze sobą.

Z tą małą. Milczącą. Przezroczystą.

 

Moja mama nie krzyczała. Nie biła. Nie rzucała talerzami o ścianę.

Ona… znikała.

Siedziała przy stole z kieliszkiem wina i pustym wzrokiem wpatrzonym gdzieś ponad moją głową.

Była obok, ale tak naprawdę jej nie było.

Pamiętam, jak biegłam do niej z rysunkiem – kolorowy domek, słońce, drzewo. Stałam przy stole, z kartką w dłoniach.

– Zobacz, mamo… – zaczęłam nieśmiało.

Ona nawet nie odwróciła głowy.

– Później – mruknęła, machając dłonią jakby odganiała natrętną muchę.

I zniknęła za drzwiami swojego pokoju.

 

Stałam tam jeszcze chwilę, z kartką, która nagle wydała mi się brzydka i bez sensu.

Czułam, jak w gardle rośnie twarda kula, której nie da się przełknąć. Nie płakałam – łzy cofały się do środka. 

Uczyłam się je połykać.

 

Były też inne chwile.

Próbowałam usiąść jej na kolanach, kiedy oglądała telewizję.

Wsunęłam się niepewnie, z nadzieją, że przytuli.

Ale ona odsunęła mnie bez słowa, poprawiając swój sweter.

„Nie teraz.”

To „nie teraz” znaczyło w moim świecie: „nigdy”

 

Moja mama piła.

 

Nie w sposób spektakularny.

Nie krzyczała.

Nie rzucała talerzami.

Nie tłukła szklanek o ścianę.

Nie rozdzierała sukienek ani firanek w furii, jak na filmach.

Nie biła mnie.


Po prostu… znikała.


Rano wstawała.

Wkładała tę samą spódnicę i zapiętą pod szyję bluzkę.

Twarz miała pozbawioną emocji, jakby nie istniała już żadna warstwa skóry, która mogłaby coś wyrażać.

Wychodziła do pracy.

Wracała.

 

Bez słowa gotowała obiad.

Stawiałyśmy talerze na stole – ziemniaki, schabowy, buraczki.

Wszystko zawsze tak samo.

Nawet plasterki ogórka miały identyczną grubość.

Jadłyśmy w ciszy.

W której słychać było jedynie stukot sztućców.

I czasem, jakby z innego wymiaru, brzęk butelki za ścianą.

 

Potem znikała do swojego pokoju.

Zamykała drzwi.

Sięgała po butelkę.

Czerwone wino. Wódka. Co akurat było pod ręką.


Nie upijała się.

Otępiała.

Była. Ale jej nie było.

Jej ciało siedziało za ścianą. Może nawet oddychało.

Ale mama – ta, która mogłaby mnie widzieć, dotknąć, zapytać „jak się czujesz?” – rozpływała się każdego dnia trochę bardziej.

 

Z czasem stała się przezroczysta.

Tak przezroczysta, że sama dotykałam swojego ramienia, żeby sprawdzić, czy ja w ogóle istnieję.

 

Nie pamiętam, jak pachniała.

Czy używała perfum.

Czy jej bluzki pachniały proszkiem do prania, czy może miały zapach popołudniowego zmęczenia.

Nie pamiętam jej śmiechu.

Nie wiem, czy w ogóle potrafiła się śmiać.

Nie pamiętam ciepła jej dłoni na moim czole, gdy miałam gorączkę.

Ani szeptu „już dobrze”, kiedy śniły mi się potwory.

 

 

Nie było przytulenia na dobranoc.

Nie było poranków z kakao.

Spacerów po parku.

Wycieczek rowerowych.

 

Były tylko dni.

Jeden za drugim.

Identyczne. Monotonne. Przeźroczyste.

Jakbyśmy żyły obok siebie, a nie razem.

 

Czasem siedziała przy kuchennym stole z kieliszkiem w dłoni, patrząc w ścianę z takim wyrazem twarzy, jakby widziała coś, czego nikt inny nie mógł dostrzec.

A ja… stałam obok.

Cicho.

Bez tchu.

Zastanawiałam się:

Czy ona w ogóle wie, że istnieję?

 

Byłam dzieckiem, które nauczyło się nie przeszkadzać.

Nie robić hałasu.

Nie zadawać pytań.

Nie oczekiwać niczego.

 

Nie płakać.

Bo łzy niczego nie zmieniały.

 

Z początku próbowałam.

Rysowałam obrazki.

Przynosiłam laurki.

Budowałam z klocków domy z napisem „dla mamy”.

Mówiłam: „Zobacz, mamo.”

 

Ale z czasem… przestałam.

 

Bo kiedy dziecko nie doświadcza ciepła, nie przestaje go pragnąć.

Tylko uczy się go nie oczekiwać.

Zamraża to pragnienie.

Zamienia w strategię przetrwania.

Grzeczność.

Samowystarczalność.

 

Ciszę.

Nieobecność.

 

Byłam dzieckiem-duchem.

Jak cień kogoś, kto powinien być kochany, ale został pominięty.

Nie dlatego, że był niewystarczający.

Po prostu dlatego, że nikt nie patrzył w jego stronę.

 

Siedziałam godzinami na parapecie i patrzyłam przez okno.

Wymyślałam historie.

Rozmawiałam z wyimaginowanymi postaciami.

Układałam w myślach scenariusze, w których mama w końcu mnie zauważa.

W których jej oczy się rozświetlają. A ona mówi: „Tęskniłam za tobą.”

 

Ale to nigdy się nie działo.

 

Pamiętam jedno popołudnie.

Przyszłam z przedszkola z dyplomem za udział w konkursie plastycznym.

Trzymałam go cały dzień. Papier był zgięty w rogu, ale nadal dumnie kolorowy.

Wieczorem, kiedy mama wróciła, stanęłam przed nią z uśmiechem.

– To dla Ciebie – powiedziałam.

Ona zerknęła.

Pokiwała głową.

I rzuciła:

– Połóż na lodówce. Jestem zmęczona.

 

To był ten moment.

Wtedy pierwszy raz naprawdę zrozumiałam, że mogę nie istnieć.

Że nawet jeśli coś we mnie się cieszy, to nie musi zostać zauważone.

Że nawet jeśli się staram, to może nie mieć znaczenia.

 

Wtedy zaczęłam znikać.



I może właśnie dlatego, kiedy Michał patrzył na Kasię – widziałam, co ją rozbrajało.

Coś, co bolało w sposób dziwny. Obcy. Piękny.

 

Bo jego obecność była cicha, ale mocna.

Nie nachalna.

Nie spektakularna.

Ale stała.

Jak kotwica.

Jak latarnia.

I właśnie dlatego automatyczne mechanizmy Kasi biły na alarm.

 

Bo bliskość, choć upragniona, była nieznana.

I trzeba było do niej dopiero dorosnąć.

Ale najpierw – wrócić.

 

Do tej, która się kiedyś schowała.

Do tej, która przestała wierzyć, że może być ważna.

Do tej, która wciąż czekała. Choć już dawno przestała wołać.

Bycie niewidzialnym dzieckiem to mechanizm obronny.

 

Kiedy świat dorosłych zawodzi, dziecko uczy się dostosowywać.

Nie sprawia problemów.

Nie skarży się.

Nie domaga się uwagi.

 

Staje się „aniołkiem” – cichym, niewymagającym, zawsze grzecznym.

 

Tylko że bycie aniołkiem ma swoją cenę.

Taki schemat kształtuje się latami.

 

Niewidzialne dziecko dorasta i uczy się, że nie warto zabiegać o miłość, bo miłość nie przychodzi sama.

Nie wie, jak to jest być ważnym.

Bliskość jest dla niego czymś obcym. Nienaturalnym.

 

A jeśli ktoś nagle okazuje troskę – pojawia się niepokój.

 

Bo skoro rodzic nie był obecny, to znaczy, że bliskość jest niemożliwa.

Że nie można na nią liczyć.

 

W dorosłym życiu to przekonanie zamienia się w schemat.

Tacy ludzie sabotują relacje.

Nieświadomie wystawiają partnerów na próby.

Prowokują konflikty.

Dystansują się, zanim ktoś zdąży ich odrzucić.

 

Kasia nie robi tego specjalnie.

Nie chce zepsuć swojego związku.

Ale jej podświadomość krzyczy: Nie ufaj! Bliskość jest iluzją!

Wracam myślami do gabinetu.

Do Kasi.

 

Doskonale ją rozumiem.

Więc mogę jej pomóc.

Robimy proces Wewnętrznego Dziecka.

 

Poprosiłam Kasię, by zamknęła oczy.

Jej oddech się pogłębił.

Ciało powoli miękło.

 

Wprowadziłam ją w trans – spokojnie, z czułością.

– Pozwól, że poprowadzę Cię tam, gdzie wszystko się zaczęło.

Zobacz siebie, kiedy byłaś mała.

Zobacz, gdzie jesteś.

Co widzisz? – pytam łagodnie.

 

– Mam pięć lat – szepcze. – Siedzę w swoim pokoju. Na podłodze. Układam puzzle. Mam na sobie zieloną sukienkę w białe groszki. Jest trochę za duża. Kolana mam obtarte. Włosy splecione w warkocze. W dłoni trzymam jeden brakujący element. Wciąż go szukam. Ale nikt mi nie pomaga.

 

– Jaka jest ta dziewczynka? Jak wygląda jej twarz?

– Jest skupiona. Ale… pusta. Patrzy w podłogę. Nie rusza się. Jakby chciała być jak najmniejsza. Niewidzialna.

 

– A co słyszysz w domu?

– Ciszę. Mama rozmawia przez telefon za ścianą. Śmieje się. Ale nie ze mną. Nigdy ze mną.

 

– Podejdź do niej – proszę. – Jako dorosła Kasia. Usiądź obok niej. Spójrz na nią. Powiedz, że ją widzisz.


Milczenie.

Kasia oddycha głębiej.

 

– Siedzę obok. Patrzę. Ona nie patrzy na mnie. Trzyma ten puzzel i mówi: „Zgubił się.”

– Jak siedzi? – pytam.

– Jest skulona. Ramiona opadły, głowa lekko pochylona. Kolana podciągnięte, ale nie w napięciu – raczej jakby chciała się zwinąć w kłębek i zniknąć. Całe ciało miękkie, bezwładne. Jakby już dawno się poddała.

 

– Co czujesz, kiedy na nią patrzysz?

– Żal… i ogromną czułość. Widzę, że ona nie walczy. Nie ma już siły. Jest jak cień.

– Podejdź do niej bliżej. Powiedz jej, że ją widzisz.

– …Słyszy mnie, ale nie reaguje. Jakby nie wierzyła, że ktoś naprawdę się zatrzymał.

 

– Zrób coś, żeby poczuła Twoją obecność.

– Kładę dłoń na jej plecach.

– Co się dzieje?

– Nic. Zamarła. Ale nie dlatego, że się boi.

Raczej dlatego, że nie wie, co ma zrobić. Jakby ten gest był jej obcy. Jakby ciało nie znało przytulenia.

 

– Zostań z nią – mówię

Cisza. Oddycha coraz głębiej. Nie rusza się, ale jej ramiona lekko drżą – nie od napięcia, tylko jak od długo tłumionego płaczu.

 

– Co teraz? – pytam.

– Najpierw była sztywna. Ale po chwili… jakby coś w niej pękło.

Wtuliła się we mnie nagle, gwałtownie, jakby bała się, że zaraz zniknę.

Trzyma mnie całą siłą drobnych rąk.

I płacze. Tak cicho, że ledwo to słychać. Ale czuję, jak łzy spływają mi po ramieniu.

 

– Co mówisz?

– Że już nie musi być sama, że ja tu jestem. I że widzę ją.

Widzę naprawdę.

 

Dziewczynka wtula się jeszcze mocniej, jakby chciała wtopić się w dorosłą Kasię. 

A potem wyszeptuje: „Nie odchodź. Proszę, nie odchodź.”

W gabinecie robi się inaczej.

Ciężej. 

Ale też – bezpieczniej.

 

– Co czujesz? – pytam po chwili.

– Jakby coś się odblokowało. Jakby to miejsce we mnie… gdzie nigdy nikt nie zaglądał… zaczęło oddychać.

 

Powoli wyprowadzam ją z transu.

Jej twarz jest inna.

Miękka. Poruszona.

 

Nie zniknęła ostrożność.

Ale pojawiła się zgoda.

Zgoda na to, że bliskość nie musi boleć.

A dziewczynka… znalazła swój brakujący element.

Nie puzzla.

Siebie.

 

Na kolejną sesję Kasia przyszła z lekkim rumieńcem na policzkach.

Była mniej „ułożona”.

 

Miała włosy spięte w niedbały koczek i sweter z lekko poszarpanym rękawem.

Jakby wreszcie mogła być nieidealna.

– Michał mnie wczoraj przytulił – powiedziała od razu. – Tak po prostu. Nie było okazji. Nie było powodu. Po prostu… był obok i mnie objął. I wiesz co? Nie uciekłam.

Nie zesztywniałam. Pomyślałam tylko: „A może ja naprawdę mogę to dostać?”

 

Uśmiechnęłam się.

Bo wiedziałam, że to dopiero początek.

 

Początek życia, w którym niewidzialna dziewczynka staje się widzialna.

I zasługuje – na miłość, na bliskość, na czułość.

 

Nie dlatego, że coś zrobi.

Nie dlatego, że się stara.

Ale dlatego, że po prostu… jest.

Psychologiczne tło: 

Lęk przed bliskością nie bierze się znikąd.

 

To nie „dziwactwo”.

Nie fanaberia.

Nie problem, który można rozwiązać radą z internetu.

To głęboko zakorzeniony mechanizm obronny, który swoje źródło ma najczęściej w relacji z pierwszymi opiekunami.

 

Dziecko, które nie doświadcza bezpiecznej, responsywnej relacji z matką lub ojcem, uczy się, że emocjonalna bliskość jest niemożliwa lub niebezpieczna.

 

I choć może bardzo pragnąć czułości, dotyku, zauważenia – jego system nerwowy „koduje” to jako ryzyko.

To tak, jakby serce szeptało: „chcę”, a ciało odpowiadało: „to nie dla ciebie… to niemożliwe… tego nie znasz”.

To tak, jakby organizm nie rozpoznawał troski jako czegoś znajomego.

Lecz raczej – jako zagrożenie dla stabilności wewnętrznej.

 

Z punktu widzenia psychologii rozwojowej mówimy tu o zaburzonym stylu przywiązania – najczęściej lękowo- unikającym lub zdezorganizowanym.

 

Takie osoby, gdy są blisko – czują się nieswojo.

Gdy się oddalają – tęsknią.

Gdy są kochane – zaczynają testować, prowokować, sabotować.

Gdy są odrzucane – cierpią i marzą o miłości.

 

To paradoks, który niszczy relacje.

Ale który w dzieciństwie był ochroną.

 

To tzw. „syndrom dziecka-aniołka” – dziecka, które z początku woła o uwagę, ale gdy jej nie otrzymuje, zamyka się w sobie.

Nie sprawia problemów.

Nie złości się.

Nie krzyczy.

Tylko znika.

 

Często staje się idealne, ciche, pomocne.

Ale płaci za to wysoką cenę – utratę kontaktu ze sobą i niemożność bycia naprawdę w relacji.

Bliskość w dorosłym życiu dla takiego dziecka to jak obcy język – piękny, ale niezrozumiały.

 

I dopiero, gdy to dziecko zostanie dostrzeżone – przez terapeutę, przez dorosłą wersję siebie, przez proces Wewnętrznego Dziecka – może nauczyć się, że relacja może być bezpieczna.

Że nie trzeba znikać, żeby być kochaną.

Że nie trzeba być „ogarniętą”, żeby zasługiwać na czułość.

Że można być sobą – nieidealną, obecną – i być przyjętą.

 

A to zmienia wszystko